Recenzja filmu

Ballada o Busterze Scruggsie (2018)
Ethan Coen
Joel Coen
Tim Blake Nelson
James Franco

Bardzo dziki zachód

Co najważniejsze, widać, że zabawy te nie stanowią jedynie jałowych ćwiczeń stylistycznych, lecz przynoszą reżyserom autentyczną frajdę. Amerykańscy twórcy lubują się w graniu z oczekiwaniu widza
Bracia Coen wiedzą, jak promować swoje filmy. W jednym z wywiadów zapowiadających "The Ballad of Buster Scruggs" opisali specyfikę tego projektu następująco: "Zawsze kochaliśmy nowelowe filmy utrzymane w konwencji westernu. Zwłaszcza te, które powstawały w latach sześćdziesiątych we Włoszech i skupiały kilku twórców krążących wokół tych samych tematów. Pisząc własny scenariusz takiego filmu, mieliśmy nadzieję, że uda nam się zatrudnić najlepszych reżyserów tworzących w naszych czasach. Na szczęście obaj się zgodzili". Trzeba przyznać, że bracia dotrzymali słowa, a "The Ballad..." to rzeczywiście zbiór luźno powiązanych ze sobą historii, których akcja toczy się na Dzikim Zachodzie. Jak można było się spodziewać, Coenowie potraktowali jednak gatunkowe schematy z właściwą sobie przewrotnością. Przy okazji zrealizowali także niezwykle zabawny film przypominający skrzyżowanie ich własnego "Prawdziwego męstwa" z "Dzikimi historiami" Damiána Szifróna.

W każdej z sześciu historii składających się na "The Ballad..." reżyserzy zaludniają ekranowy świat barwnymi jednostkami. Wśród bohaterów znajdziemy między innymi złotoustego rewolwerowca, sprytnego rzezimieszka i niepełnosprawnego artystę. W jednej z rozmów między protagonistami przywołana zostaje natomiast postać pewnego Polaka nazwiskiem... Cipolski. Stworzenie tak bogatej galerii osobliwości pozwala twórcom na swobodne eksperymenty fabularne. Nie bez powodu w każdej kolejnej nowelce Coenowie próbują pożenić western z inną konwencją – romansem, komedią, horrorem, a nawet musicalem.

Co najważniejsze, widać, że zabawy te nie stanowią jedynie jałowych ćwiczeń stylistycznych, lecz przynoszą reżyserom autentyczną frajdę. Amerykańscy twórcy lubują się w graniu z oczekiwaniu widza i nieustannym zaskakiwaniu go zwrotami akcji. Maestria, z jaką to czynią, sprawia, że seans "The Ballad..." może przynieść większe korzyści niż lektura niejednego podręcznika scenariopisarstwa. Jeśli pod adresem braci można wysnuć jakieś zastrzeżenie, dotyczy ono jedynie samej konstrukcji opowieści. Pierwsze dwie części filmu, których absurdalny klimat wydaje się wzięty rodem z narkotycznych wizji Kolesia Lebowskiego, rozbudzają bowiem nasz apetyt tak bardzo, że później zwyczajnie trudno jest go zaspokoić.

Niezależnie od różnic pomiędzy kolejnymi nowelami, pozostają one niezwykle spójne na poziomie intelektualnym. Coenowie swoim zwyczajem przyglądają się pysze bohaterów z rozmysłem rzucających wyzwanie losowi, lecz niedostrzegających, że ich pozornie genialny plan zawsze ma swój słaby punkt. Przyjęcie takiej optyki jak ulał pasuje do reżyserskich ambicji związanych z dekonstrukcją westernowych klisz. Filmy o Dzikim Zachodzie, w swym najbardziej klasycznym wydaniu, utrwalały przecież wizerunek małomównego twardziela odznaczającego się męstwem i sprytem. Choć bohaterowie "The Ballad..." chcieliby myśleć o sobie w ten sam sposób, w rzeczywistości okazują się najczęściej gadatliwymi egocentrykami, których narcyzm nie znajduje przekonującego uzasadnienia. Emblematyczny przykład takiej postawy stanowi tytułowy Buster Scruggs (doskonały Tim Blake Nelson, który w idealnym świecie otrzymałby za swój popis Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego), pojawiający się w pierwszej nowelce. Mężczyzna wyglądający jak skrzyżowanie pierwszego lepszego rednecka z Saulem Goodmanem to pierwszorzędny kabotyn opisujący swe rzekomo chwalebne wyczyny w piosenkach utrzymanych w estetyce telewizyjnego pikniku country.

Oczywiście, jak zawsze u Coenów, błazeńska kpina skrywa w sobie drugie dno. Trudno bowiem wyobrazić sobie film celniej niż "The Ballad..." wyśmiewający coraz popularniejsze dziś tęsknoty za czarno-białą wizją świata, rządami twardej ręki i nieznoszącymi sprzeciwu liderami. Na tym tle nowy film braci wygląda jak cenna lekcja sceptycyzmu, dzięki której przekonujemy się, że każdy, kto pozuje na Johna Wayne’a, w rzeczywistości może okazać się zaledwie Busterem Scruggsem. 
1 10
Moja ocena:
7
Krytyk filmowy, dziennikarz. Współgospodarz programu "Weekendowy Magazyn Filmowy" w TVP 1, autor nominowanego do nagrody PISF-u bloga "Cinema Enchante". Od znanej polskiej reżyserki usłyszał o sobie:... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Już nie jest zaskakującym fakt, iż Netflix produkuje kino festiwalowe. Trudno za to jeszcze zaakceptować,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones